fbpx
Tim Teller
Opowiadam, dlaczego podróż to dopiero początek. Na blogu odnajdziesz porady na temat podróżowania, blogowania podróżniczego i profesjonalizacji podróży.
Zapisz się do newslettera

Tim Teller 2017. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Bloger, zawód, którym może zajmować każdy. Wystarczy mała przestrzeń w Internecie, aby zacząć pisać swoje pierwsze notatki, relacje i poradniki. Tylko czy każdy kto pisze robi to właściwie i odpowiedzialnie? Oczywiście, że nie, dlatego warto wiedzieć, gdzie popełniamy błędy, czego nie robimy, a co robimy źle. Wreszcie jaki twórca może zostać nazywany odpowiedzialnym. Za swoich czytelników, innych blogerów i wizerunek wielu, opisywanych przez niego krajów.

Do rozmowy tym razem zaprosiłem Marcina Nowaka, autora bloga Wędrowne Motyle, dziennikarza, geografa, fotografa, filmowca i pasjonata historii. Jak sam twierdzi, uwielbia pomagać, szkolić i tworzyć. Jego blog odnotowuje setki tysięcy odsłon, a on sam opowiada innym na czym polega prowadzenie bloga, który nie tylko stanowi rozrywkę, ale przede wszystkim edukuję.

O czym rozmawiamy? O blogerach podróżniczych. Ich odpowiedzialności, wartościach jakie przekazują, pogoni w byciu najlepszymi, błędach poznawania świata i temu, dlaczego zamiast na jakość idziemy w stronę pustych frazesów. Jednak koniec smętów, zaczynamy…

Kim jest Twój czytelnik?

Nasz czytelnik (Marcin prowadzi bloga razem ze swoją żoną Anną – przyp. TT) to osoba tuż przed albo tuż po trzydziestce, osadzona już w rzeczywistości życia codziennego tj. pracujący, posiadający rodzinę. Często jest to osoba, która szuka pomysłu na siebie w podróży, a nie tylko odhacza kolejne miejsca. Z jednej strony nie jest to czytelnik prostolinijny ale też nie jest to osoba, która szuka szczegółowej beletrystyki. Wydaje mi się, że znaleźliśmy w swoich opisach złoty środek, w którym odnajdują się nasi odbiorcy.

Wiele osób próbuje Was naśladować, w pewien sposób chcąc trafić do tego samego czytelnika. Opisywać ciekawe miejsca, historie, ale robi to zauważalnie słabiej. To, co wy robicie, nie jest tylko opisywaniem zabytków, które widzieliście po drodze plus notatka z Wikipedii, czyli sposób osób, które chcą się wybić kopiując Wasz styl.

Chciałem, aby to było połączenie ognia z wodą. Z jednej strony trywializmu, który może się pojawić przy pierwszym kontakcie i formy głębszej, edukacyjnej i zarazem odpowiedzialnej. Tak jak powiedziałem, staramy się trzymać złoty środek, aby ktoś po przeczytaniu naszego wpisu był napojony wiedzą. Nasz czytelnik będzie uświadomiony, a tym samym będzie mądrzej podróżował po danym miejscu.

Ktoś puknąłby się w głowę ale po co Wy piszecie np. o Żydach podlaskich? Albo modernizmie w Berlinie? Po co pisać na tak niszowe tematy? Przecież macie tak dużą publikę! No właśnie dlatego, że możemy. I dzięki temu możemy przykładowo właśnie tę wielokulturowość Podlasia przemycić na naszego bloga, a nie tylko pusty zachwyt nad żubrem, bocianami i jedzeniem w tatarskiej jurcie. Nota bene niekoniecznie najsmaczniejszym.

Skoro jesteśmy już przy Waszej publice, to gdy zerkniemy na statystyki, Waszego bloga czyta miesięcznie około 250 tysięcy osób, co w skali roku upraszczając (oczywiście wiadome jest, że osoby się powtarzają i ten wynik jest mniejszy – przyp. TT) daje ponad 2 miliony. To świetny wynik, ale olbrzymia odpowiedzialność za wybory czytelników…

To przede wszystkim ogromna motywacja. Kiedy już nasze teksty zaczęły być popularne, bardzo dobrze oceniane przez czytelników i autentycznie przydatne – włączyliśmy tryb, aby wykorzystać naszą poczytność do pogłębiania wiedzy naszych odbiorców.

Nie tylko poprowadzić ich, ale nauczyć, zwrócić uwagę na szczegóły, które mogę umknąć, na niuanse, które poznaje się, gdy nieco zagłębimy się w książki, historię czy geografię. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że choć nie tworzymy treści beletrystycznych, nie opowiadamy swoich historii, nie dzielimy się za bardzo swoimi emocjami czy rozterkami, to nie sprowadzimy żadnego czytelnika na intelektualne manowce. Bo umiemy opowiadać o miejscach. I sądzę, że naprawdę dobrze nam to wychodzi.

Nie ma miejsc, w których nic nie ma.

I tego też uczymy ludzi. By próbowali nieco lepiej odczuwać pewne miejsca, przestrzeń, mury. To się nazywa genius loci (według mitologii rzymskiej opiekuńcza siła, coś, co sprawia, że dana przestrzeń jest jedyna w swoim rodzaju – przyp. TT). Słowa klucze, które często przewijają się w naszych wpisach:

Wyślij mnie gdzieś, gdzie Twoim zdaniem nie ma nic, a pokażę Ci co tam jest.

Podejście jak najbardziej właściwe, jednak tak rzadko powielane.

Dla mnie właśnie to jest wyzwaniem dla blogów podróżniczych. Edukowanie ludzi do mądrego i efektywnego poznawania miejsca. A nie jeśli ja czegoś nie zobaczyłem, to znaczy, że tam nic nie ma i nie warto tam jechać. Po drugie, jeśli wyjechałem i zobaczyłem kilka miejsc i te kilka miejsce mi się podobało, to nie piszę 7 miejsc, które musisz zobaczyć w Pacanowie, zanim umrzesz.

Podobnie jest z recenzjami miejsc np. restauracji. Po wizycie w jednej piszemy, że jadłem najpyszniejszą paellę w mieście, a w tym samym mieście mamy jeszcze dziesięć miejsc, gdzie podają paellę, których z pewnością nie znamy. Całkowicie wycofuję się ze słów musisz czy nie możesz pominąć. To jest niepotrzebne. Wolę możesz, albo przyjęło się, że warto.

Przypomina mi się opowieść Tomka Michniewicz, który pojechał do Pigmejów Baka w Kamerunie, o których miał przygotować materiał. Mijają kolejne dni, a w wiosce mało co się dzieje. Mieszkańcy zbierają orzechy, bananowce, a przez większość dnia odpoczywają. Z czasem Tomkowi skończyły się zapasy jedzenia i kuriozalnie właśnie wtedy zrozumiał, na czym polega działanie Pigmejów. Stał się częścią społeczności, a nie tylko obserwatorem, który jedzie z konkretną tezą. Mieszkańcy nie mieli takie swobody w dostępie do jedzenia i picia jak on, więc przez większość dnia walczyli o jedzenie i oszczędzali energię.

To jest właśnie błąd poznawczy wynikający z niewiedzy. Bloger, który po powrocie z takiej wioski stwierdza, że nic się tam nie dzieje, absolutnie nie powinien publikować wpisu w stylu szczerze zdziwiło mnie to, co oni robili, wyglądali dziwnie, jakby cały tydzień nic nie robili. Fajny chillout, hehehe też bym tak chciał. Po takich słowach zostawia furtkę, za którą nie wiadomo co jest grane. Opisuje coś, czego nie rozumie. Zostawianie takich otwartych zakończeń to poważne naruszenie, które wprowadza zamęt i myli czytelnika.

Często przejście ze stanu nieodpowiedzialności do odpowiedzialności, to kwestia kilkunastu minut pogłębionego researchu. To nie rewolucja mentalna, do której muszę trzy tygodnie przygotowywać się w klasztorze, żeby zrozumieć ideę odpowiedzialnego tworzenia.

Sprawnie przechodzimy do tematu odpowiedzialności i wpływu blogerów. Ostatnio zastanawia mnie, jak wiele osób podążało dokładnie tą samą drogą, co niektórzy blogerzy, jadąc z przekonaniem, że robią to po swojemu. Widzieli te same miejsca, jedli w tych samych knajpach.

Mam z tym pewien problem. O ile najbardziej miłym komplementem jaki otrzymujemy jest “podążaliśmy Waszym śladem” albo “dzięki Wam odkryliśmy te miejsca” (nota bene dużo bardziej satysfakcjonującym niż “super fotka”, “ekstra napisane”), o tyle rozumiem obawy, że to jest “odtwarzanie podróży”, a to nie ma na pewno pełnego aspektu edukacyjnego.

Ale zwykły rachunek prawdopodobieństwa i statystyka mówią, że to zapewne tylko jakiś drobny procent czytelników. Weźmy za dobrą monetę, że jeśli czytelnik inspiruje się relacją czy tekstem blogera na temat jakiegoś kraju lub miejsca – to będzie to mieć więcej plusów niż minusów. Prawie wszyscy się rozwijają. Nawet słynny podróżnik – youtuber z Żor. Mam wrażenie, że dojrzewa, więcej czyta i przygotowuje się do podróży. Jestem dobrej myśli.

Właśnie nie jestem przekonany, czy będzie to miało więcej plusów niż minusów. To nie jest tak, że bloger piszący o gruzińskiej czy irańskiej gościnności tworzy wizerunek danego narodu i powoduje na nim w pewien sposób presję? Jadąc do Gruzji ma w głowie gotowy scenariusz wobec nieprzewidywalnych kwestii np. Gruzini są otwarci, więc powinni mnie zaprosić na biesiadę, gdzie najem i napiję się za darmo. Od samego początku liczymy na pewne zdarzenia.

Niestety widzę, że niektóre osoby próbują form dziennikarskich i reporterskich nieumiejętnie, nie zawsze zdając sobie sprawę z tego, co to za sobą niesie. Jeśli chcemy pokazywać ludzi, wchodzić w temat ich zwyczajów i kwestii społecznych, to musimy zauważyć, że bardzo ważne są rzetelność i obiektywność, wywodzące się z dziennikarstwa.

Klasyczny bloger nie musi tego robić. W ten sposób mocno generalizujemy opis narodowości czy społeczności i zostawiamy naszego czytelnika w połowie drogi. W ten sposób on po naszym opisie myśli Gruzini to najcudowniejszy i najbardziej gościnny naród na świecie. Takie opisy i próby nakreślenia obrazu kraju wymagają pogłębionych informacji, a nie opinii na podstawie spotkanych kilku osób po drodze czy swoich kilku historyjek. Dlatego musimy podjąć odpowiedzialną decyzję: czy zostajemy w butach blogera czy próbujemy wejść w szaty dziennikarza. Jeśli to drugie to musimy być świadomi pewnych konsekwencji tego wyboru oraz zasad, które powinniśmy uwzględniać

Bardzo dobre stwierdzenie podczas jednej z dyskusji przywołał Łukasz Supergan: Bloger pokazuje to, co świetnie widoczne na wierzchu. Reporter odkrywa to, co zakryte i niepoznane. O ile samo opisywanie zabytków, miejsc, restauracji itp. nie jest niczym złym, bo na wszystko znajdą się chętni czytelnicy, o tyle czy nie za bardzo skupiamy się tylko na tym? Opisujemy to co widać, pokazujemy własną twarz, nasze treści są płytkie, zamiast oddać głos innym, sięgnąć trochę głębiej…

Pokazywanie własnej twarzy jest akurat dla mnie problematyczne (śmiech). Uważam, że w naszej dwójce przedstawicielką piękna jest moja żona, jednocześnie muza w mojej twórczości wideo i foto. Ograniczam to do niezbędnego minimum.

Ale odnosząc się do stwierdzenia Łukasza. Pracuję dokładnie 10 lat w mediach jako dziennikarz, redaktor i wydawca, więc sądzę, że wiem i widzę podstawowe różnice pomiędzy blogosferą, a tradycyjnymi mediami. One wciąż są. Nie zacierają się. Co ciekawe, sporo blogerów próbuje swoich sił w formach dziennikarskich, licząc na splendor i chwałę i na odwrót, część dziennikarzy porzuca media dla stylu blogerskiego, licząc na szybkie profity. Brzmi dość postmodernistycznie albo groteskowo, ale tak jest.

Udaje się to i uda zaledwie kilku procentom tych i tych. Nie ma sensu tworzyć z tego reguły. Wiem to dokładnie i precyzyjnie rozdzielając te dwa moje życia. I nie chcąc ich łączyć. Dlatego owszem, mógłbym napisać wpis na blogu będący pogłębionym reportażem i historią, zbieraną długi czas (ba, przecież projekt z liniami KLM, opowiadający historię Kompanii Wschodnioindyjskiej tworzymy już trzeci rok), ale dla mnie będzie to rozmiękczenie wału, który celowo sobie usypałem. I na odwrót, nie afiszuję się w mediach czy wśród zaprzyjaźnionych dziennikarzy jako bloger podróżniczy. Wolę dać kontakty do innych znajomych.

W tym szukaniu na siłę dziennikarskich form w blogowaniu czy wręcz beletrystycznych, zapominamy że współczesna blogosfera miała być też antidotum wobec utrwalonych i osadzonych już dawno temu światów. Niech będą wyjątki jak Kuba Górnicki, Konrad Kruczkowski, Karolina Bednarz czy Michał Głombiowski. Ale właśnie… niech to będą wyjątki.

Pamiętajmy jeszcze o jednym, co kiedyś trafnie zdiagnozował na jednym z blogerskich spotkań Konrad Kruczkowski, generalnie mój znajomy i bardzo mądry, wyważony facet. Powiedział, że…

Warto wykształcić w sobie jakiś archetyp. W tym przypadku archetyp blogera, twórcy z jakąś domieszką. Może przewodnik i nauczyciel, może przyjaciel i dobry kompan, może szaleniec i motywator, może reporter, może publicysta, a może malarz kadrów. W tym ekosystemie jest miejsce dla każdego.

To dosyć ciekawie łączy się ze stwierdzeniem, na które często trafiam, że blogerzy podróżniczy nie czytają innych blogerów. Stoją w opozycji, nie sugerują się wyborami, nie podążają drogami kolegów po fachu. Zastanawia mnie dlaczego tak jest. Dlatego, że wiemy (my, jako blogerzy) jakie „sztuczki” stosują inni i znamy to od kulis, że właśnie szukamy tych personalnych wyjątków, lecz ich nie znajdujemy, nie chcemy powielać schematów innych, a może zamiast wartościowej treść wrzucamy zapychacze, na które sami nie możemy już patrzeć? Jesteśmy oryginalni jak 5 najlepszych zabytków w Barcelonie…

Kiedyś czytałem bardzo dużo blogów podróżniczych. Wiedziałem wręcz kto gdzie jest i w czym jest dobry. Stworzyliśmy nawet metaforyczną mapę (ręcznie rysowaną) polskiej blogosfery podróżniczej. Powód był prosty – codziennie przez 4 lata dojeżdżałem do pracy autobusem. Wczytywałem się.

Dziś jestem już nieco bardziej nie w temacie, więc nie wypowiem się fachowo. Ale chętnie udzielam porad, doradzam, pomagam indywidualnie, jeśli ktoś mnie prosi. Lubię to. Kibicuję, mamy pewien dług wdzięczności za to, że kiedyś nam bardzo pomagano i blogosfera okazywała życzliwość. Osobiście najbardziej szkoda mi, że jest wielu mało płodnych blogerów, a mają naprawdę spore umiejętności i obiecujący warsztat. Być może ulegli presji spowodowanej brakiem cierpliwości w skupieniu się na własnym rozwoju.

Coraz szybciej zaczyna się pojawiać czynnik to powinienem być ja. Zaczynamy patrzeć na innych, oglądamy ranking i mówimy jak oni mogli wygrać, przecież ja powinienem tam być?!.

Zamiast tworzyć, po kilku wpisach już oczekują efektów. Wiele stracili, bo ważna jest systematyczność i pracowitość. Po prostu. Bez pracy nie ma kołaczy. Domyślam się, że trudno pogodzić pracę zawodową i systematyczne blogowanie podróżnicze. Doskonale to wiem łącząc jedno i drugie, a nawet trzecie. Ale jesteśmy świetnie uzupełniającym się duetem. To naprawdę pomaga. 200 % normy.

Tak wiele mówi się o tym, że nie można zostać blogową gwiazdą w miesiąc, a mimo wszystko ludzie nadal się na tym łapią i pojawiają się frustraci, którzy na to narzekają.

Internet zwiększa poczucie rywalizacji i grywalizacji pomiędzy ludźmi i to powoduje, że czujemy się konkurentami. Osobiście kibicuję wszystkim sukcesom innych blogerów. Nie znam i nie akceptuję słowa “konkurencja”. Boli mnie, gdy słyszę to u kogoś ze znajomych, których cenię. Wiem, że gdy ktoś wrzuca lepszą fotogalerię, to w niektórych zapala się lampka „o kurde, zrobił to nawet lepiej niż ja, ma więcej lajków, więcej udostępnień, już się nie lubimy”. Takie osoby nie rozwiną bloga, nie ma na to szans. Po pierwsze – skup się na pracy nad sobą i porównuj do siebie samego sprzed jakiegoś czasu. Nie do innych..

Bardzo wiele osób chce być najlepszymi, a nie potrafi być dobrymi.

Nie potrafimy się cieszyć z tego, że jesteśmy w czymś po prostu dobrzy, bo od razu musimy być najlepsi.

Gdy czasem przeglądam polskie blogi podróżnicze, mam właśnie wrażenie, że wszyscy są  najlepsi, najwięksi i najpopularniejsi. Najpierw trafiam na „Najpopularniejszy blog podróżniczo – kulinarny w Polsce”. Pięć minut później na „Najpopularniejszy i najbardziej opiniotwórczy blog kulinarno – podróżniczy w Polsce”. Niektórzy są trochę skromniejsi i piszą „Jeden z najpopularniejszych polskich blogów podróżniczych.” Przykładów można mnożyć sporo. Nie uważasz, że to troszeczkę śmiesznie wygląda, gdy rozejrzymy się po blogach?

Dla nas rzeczywiście śmiesznie. Ale dla marek i firm nie, to chyba geneza tego zjawiska. Nie będę hipokrytą. Sam przyznam się mieliśmy taki epizod, bo ktoś nam tak doradził. Teraz, kiedy naprawdę się tak zdarzyło, gdzieś około lipca 2016 roku, że obok Krytyki Kulinarnej nasz blog to największy blog podróżniczy w Polsce, paradoksalnie nie ma to dla mnie znaczenia, by tym emanować. To już nieważne. Kto ma wiedzieć, ten wie. Kto zapyta, temu odpowiemy. Naprawdę.

Liczba lajków, udostępnień, zaangażowania. Nie. Ważne jest, ile osób realnie weszło na to, co stworzyłeś, ilu osobom się to przydało. Dziś, jutro, za tydzień, za miesiąc. Nie chwilowe emocje określane emotikonką. Ważna jest jakość treści, którą tworzysz, trwałość, kreatywność. No i jak umiesz ją sprzedać, podać dalej.

Generalnie jest problem z byciem w blogosferze NAJ. Ktoś chce być NAJ w jakimś aspekcie i jest w stanie wydać na to spore pieniądze, uciąć przyjaźnie, po drodze rozpętać kilka pyskówek. Nie chodzi tylko o liczby, ale o jakość zdjęć, wideo, styl pisania, pozycje w wyszukiwarkach,  liczbę lajków i szerów, współprace reklamowe, wywiady.

Ja nigdy nie chciałem być najlepszy. Serio. Bardzo chciałem być “jednym z bardzo dobrych”. To mi wystarczy. Ani z tego co wiem tym bardziej. To nam wystarcza, że nasze zdjęcia, filmy, teksty są uważane za dobre albo bardzo dobre. Nie muszą być najlepsze. Sporo osób toczy choroba bycia NAJ. Najlepiej JUŻ i TERAZ. W ogóle słowo “najlepszy” jest dla mnie niedopuszczalne. To jest zarezerwowane dla wąskiej grupy nagród i wyróżnień. No i bardzo subiektywne. Tak samo słowo „popularny”, które jest niepoliczalne i nie do udowodnienia.

Skoro jesteśmy już przy najlepszych to myślę, że warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno zjawisko. Fascynują mnie wpisy pt. 4 miejsca w Warszawie, które MUSISZ zobaczyć, albo 5 NAJLEPSZYCH miejsc w Pradze. Dlaczego muszę je odwiedzić i dlaczego i dla kogo te miejsca są najlepsze?

Ja to traktuję jako bazę. Proszę spójrzmy na nasze wpisy o Pradze. Jest klasyczny “Praga w 2 dni” ale jest też “Przewodnik po praskiej secesji i Art Deco”. Zerknijmy na Berlin. Owszem piszemy o tym, co naszym zdaniem warto zobaczyć, ale… tłumaczymy też w innym wpisie czym jest berlińska moderna i bauhaus. Wreszcie zachwycamy się fotograficznie nad Petrą, ale tłumaczymy też kim byli Nabatejczycy. Nie dajmy się zapędzić w jeden albo drugi róg.

Dobry sprzedawca na targowisku ma świeże owoce i warzywa, ma pryskane i ma bio. Jedne droższe, inne tańsze. Ważne by była tabliczka co jest czym i dla kogo. Na pewno nie jest to najlepsze dla mitycznej wyszukiwarki.

To ciekawe, dlaczego nie jest najlepsze?

Tytuły w stylu 4 miejsca w Warszawie, które MUSISZ zobaczyć, albo 5 NAJLEPSZYCH miejsc w Pradze są złe dla wyszukiwarki, gdyż ludzie nie szukają haseł w narracji MUSISZ. Raczej szukają uniwersalnych haseł, gdyż 5 najlepszych miejsc to hasło ewidentnie wychodzące od autora, a cała sztuka polega na tym, aby wejść w szaty poszukującego. Język Internetu upraszcza się z orzeczeń do równoważników zdań i rzeczowników. Dlatego za kilka lat lepsze będą hasła Warszawa polecane knajpy, Warszawa dobre jedzenie. Być może jest to dobre dla bloga, na tytuł który wyświetla się w podstronach i kategoriach, ale nie dla wyszukiwarki. To obecnie podstawowa wiedza każdego dziennikarza, wydawcy, redaktora. No i chyba też blogera.

Spójrzmy trochę szerzej i bardziej perspektywicznie. Bo mówimy o przekazie, odpowiedzialności, jakości, a obecnie to nie jest modne i się nie sprzedaje. Dokąd więc zmierza polska blogosfera podróżnicza? Będziemy ulegać powszechnej tabloidyzacji, tworzyć puste treści z banalnymi radami pod wyszukiwarki czy wręcz przeciwnie, profesjonalizując swoje działania i stawiając na jakość?

Bardzo nie podoba mi się trend, który niestety przelał się na blogosferę z mediów elektronicznych – clickbaity, “onetyzmy”, krzyczące nagłówki. To pogoń za pustym widzem. Przyciągniętym instynktem, a nie potrzebą. Ja stawiam na potrzebę i odpowiadanie na pytania, których ludzie szukają. Prostym językiem ze szczyptą wspomnianej wcześniej edukacji, nauki, wrażliwości. Paradoksalnie uważam, że właśnie weszliśmy w etap, w którym zaczyna być odsiewane ziarno od plewów. Czyli jakość od masówki.

A to nie jest tak, że zmierzamy tam, gdzie byli blogerzy kilka lat temu np. w USA? I jesteśmy echem ich działań?

Nie. Obserwowałem trochę zagraniczne blogi podróżnicze i mogę przyznać, że polska, francuska i niemiecka blogosfera to intelektualna różnica dwóch pięter. Jeśli chodzi o wiedzę, styl pisania, jakość zdjęć, storytelling. Na naszą korzyść. To może wynikać z tego, że z ogromnym szacunkiem do USA, poziom wiedzy geograficzno-historycznej jest tam zaskakująco niski. I potem w próbach opisania świata to wychodzi.

A zostawiając USA, ile mamy na świecie krajów z rozwinięta blogosferą podróżniczą i gdzie jest w tym zestawieniu Polska? Przodujemy czy raczej ciągniemy się za grupą?

Jesteśmy w pierwszej dziesiątce. A jakościowo nawet w pierwszej piątce. Mówię to tak “z czapy”. Bez badań. Subiektywne obserwacje. Ale zawsze byliśmy zaskakująco wysoko w pokrewnych dyscyplinach, których po nas nikt by się nie spodziewał. Alpinizm, żeglarstwo, glacjologia, kartografia, architektura.

Czy myślisz, że polskie blogi stać na podbój zagranicznych rynków? Czy jesteśmy w ogóle zauważalni za granicą, mamy jakieś zagraniczne dokonania?

Busem Przez Świat swoją historią przebili się do wielu mediów. Ich historia stała się viralem w ponad 100 krajach. To chyba jedyny taki przykład naprawdę globalny. Jeśli się mylę, niech ktoś mnie poprawi w komentarzach.

Ponadto Podróżniccy wysłali telefon dookoła świata. Akcja miała fajny początek. Brak finału. Dla nas miłym wątkiem pasującym do tego wątku były nagrody za nasze filmy: W Japonii, wyróżnienie w Portugalii czy zaproszenie do nakręcenia oficjalnej reklamy o… Niemczech Północnych.

Moim zdaniem jakby wszyscy polscy blogerzy podróżniczy pisali po polsku i angielsku jednocześnie, to świetnie byśmy się wstrzelili. Ludzie poszukują właśnie teraz dobrych jakościowo i kreatywnych treści poradnikowych. I znajdują je… na forum tripadvisora, gdzie jest śmietnik i chaos.

Na koniec zapytam, czy mamy jakieś słabe strony jako całość (jako blogosfera podróżnicza)?

Ogólnie nasza blogosfera podróżnicza naprawdę daje radę. Mówię to z perspektywy osoby, która nieco zna środowisko, obserwuje, dyskutuje, występuje na konferencjach. Nie prowadzimy wyniszczających wojen, w 95 % się wspieramy, pomagamy, nie stosujemy nieetycznych sztuczek. Raczej. Na ogół. Są wyjątki. Większość czytelników zapewne jest w stanie wyliczyć je na palcach jednej ręki. Tak, to oni. I oni też. Ale taka jest statystyka i takie jest życie. To normalne.

Dzięki za rozmowę!


Wpis jest jednym z kilkunastu dostępnych na blogu, tworząc cykl o kulisach podróży. Po więcej ciekawych rozmów zapraszam do wywiadów.